Postanowiłem zmierzyć się ze sobą i ruszyłem piechotą z Fordonu do Koronowa. Miałem do przejścia jakieś trzydzieści pięć kilometrów, ale wliczając w to odnogi i różne krzywizny trasy, zejścia do lasów i na łąki, musiałem liczyć się z pokonaniem czterdziestu kilometrów. To miał być rodzaj happeningu, podczas którego postawiłem sobie kilka zadań i parę działań interaktywnych. Po pierwsze chciałem obserwować siebie w wieku pięćdziesięciu jeden lat, po różnych przejściach i doświadczeniach, po niepotrzebnym rozbudowaniu „mięśnia piwnego”. Kiedyś byłem niezwykle sprawny fizycznie – przepływałem wielkie jeziora wpław, zdobyłem licencję ratownika i żółty czepek, potem tak wyćwiczyłem się w pływaniu „delfinem”, że pokonywałem wodne dale, stosując tylko ten styl. Widziałem jakie zainteresowanie wzbudzało to wśród ludzi, bo jest to trudny rodzaj pływania, ale też znakomicie rzeźbiący mięśnie i dający wiele radości po przebyciu dużej przestrzeni. Z czasem musiałem też pójść ze sobą na kompromis i pływałem wymiennie krytą „żabką” i kraulem. Stało się to po tym, jak popłynąłem delfinem za dużą wyspę w Chmielnikach . Gdy byłem w takim miejscu, że nikt mnie nie widział, poczułem, że złapał mnie niezwykle bolesny kurcz, w mięsień czterogłowy prawego uda. Ból był przerażający i ostatkiem sił dobiłem do wyspy, chwyciłem się sitowia i trzcin i próbowałem stanąć na stałym gruncie. Zimny pot oblał mnie wtedy od stóp do głów, bo zacząłem wpadać w muł i zatrzymałem się dopiero, gdy sięgał on moich piersi. Nie mogłem nic zrobić, byłem unieruchomiony i dopiero jakieś małżeństwo, płynące na kajaku, wyciągnęło mnie z tej pułapki. Wtedy przestałem tak ufać swoim możliwościom pływackim i nie wypuszczałem się już na jeziora bez zabezpieczenia, zacząłem pływać spokojnie, bliżej brzegów. Innym obszarem mojej aktywności fizycznej było jeżdżenie na rowerze, najpierw na osiedlu Błonie, w ogromnych grupach rówieśniczych, a potem
samotnie do Trzcińca, do Borówna i do Chmielnik. Z kolegami odbywaliśmy też czasem wielkie tury do Torunia, do Solca Kujawskiego, nad Noteć, do Inowrocławia. Zważywszy jak nędzne były wtedy rowery, nasze wyprawy były czymś niezwykłym i wracając z nich, byłem bardzo zmęczony. Szybko jednak się regenerowałem i następnego dnia gotów byłem do dalszych eskapad. Później zaczął się czas sekcji sportowych – właściwie już w podstawówce poświęcałem wiele czasu na treningi. Najpierw chodziłem do klubu „Gwiazda” i przez kilka lat trenowałem szermierkę – najpierw floret, a potem szablę. Skończyło się to w momencie, gdy zacząłem walczyć i miałem bardzo bolesne sińce od uderzeń białą bronią. Młodzi ludzie, którzy wraz ze mną uczęszczali na treningi do tego klubu, bywali bezwzględni i czasem celowo uderzali szablą tak, by bolało i by pojawiały się – jak je nazywaliśmy – „parówy”. Już w podstawówce grywałem w piłkę nożna na bramce i miałem w tym zakresie wielkie osiągnięcia. Umiałem zwinnie rzucać się, czyli stosować robinsonady, ale też odważnie wychodziłem do przeciwników, w sytuacjach sam na sam i broniłem wiele strzałów z daleka. Trochę jeździłem do klubu „Zawisza”, ale trzy bite lata trenowałem w „Polonii” Bydgoszcz, pod okiem trenera Norkowskiego, aż w końcu trafiłem do drużyny akademickiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, z którą pojechałem do Częstochowy na Mistrzostwa Szkół Wyższych. W międzyczasie były epizody związane z biegami przełajowymi i sekcją lekkoatletyczną, gdzie trenowałem biegi na 400 metrów (trener Waldemar Korycki), co było bardzo trudne, gdyż dystans ten wymaga żelaznego zdrowia i silnego charakteru. Już po pierwszych stu metrach nogi robią się jak z waty i
tylko siłą woli biegnie się do mety. Trenowałem też bardzo ambitnie karate, kulturystykę i boks w sekcji „Zawiszy” (trener Rinke), gdzie dawałem z siebie wiele i toczyłem walki. Po jednej z nich i po wybiciu palca, musiałem zrezygnować z kariery bokserskiej, choć umiejętności na zawsze pozostały. Wiele razy przydały mi się, gdy byłem ratownikiem na kąpieliskach i trzeba było temperować różnych pijanych młodzieńców. To było jednak dwadzieścia pięć, trzydzieści lat temu – aż się wierzyć nie chce. Teraz, będąc mężczyzną w słusznym wieku, zapragnąłem sprawdzić moje możliwości i o dziewiątej rano wyruszyłem z domu w stronę Koronowa, nie do końca wierząc, że zdołam zrealizować swój zamysł. Drugą ważną inspiracją była chęć zrobienia wielu zdjęć po drodze, szczególnie kory różnych drzew. Pisałem już o tym, że zaplanowałem serię poetycką z korą na okładkach i ta wyprawa dawała mi możliwość sfotografowania różnych pokryw zewnętrznych pni drzewnych. Oczywiście chciałem też robić inne fotografie, przede wszystkim przyrodnicze, ale też i te dokumentujące przebytą drogę. Mam w tym zakresie pewne doświadczenie i wszędzie, gdzie jeżdżę, w różnych rzeczywistościach i miejscach, staram się fotografować. Robiłem to już w wieku młodzieńczym i nawet sam wywoływałem czarno-białe klisze w specjalnym plastikowym pojemniku, a potem mając różne aparaty, o lepszych, bądź gorszych możliwościach, tworzyłem ogromne galerie, gromadząc je na dyskach. Tutaj – podczas wędrówki do Koronowa – miałem nadzieję napotkać wiele ciekawych gatunków drzew, a bliskość łąk była obietnicą dobrych zdjęć przyrodniczych. Trzecim powodem, dla którego wyruszyłem była chęć przemyśleniamoich życiowych sytuacji i zaobserwowania jak rozprzestrzeniają się moje myśli podczas marszu, jak zmienia się ich natężenie, a wreszcie ku czemu zmierzają i co je prowokuje. No i ostatnia inspiracja – rodzaj istnienia artystycznego pośród otwartych przestrzeni Polski, przemierzanie parku krajobrazowego Dolnej Wisły, a potem wejście na wielkie równiny, ciągnące się z Bydgoszczy do niewielkiego miasteczka, położonego malowniczo nad Zalewem Koronowskim
Ruszyłem dziarskim krokiem i szybko znalazłem się za miastem, na drodze prowadzącej do szosy gdańskiej. Znałem dobrze te miejsca, bo przez dziesięć lat przemierzałem je samochodem, rowerem, a wiele razy też pieszo, kierując się ku Domowi Zgromadzenia Ducha Świętego, gdzie miałem wykłady dla nowicjuszy. Poznałem tam wielu wspaniałych ludzi, którzy wybrali drogę zakonną, a potem trafili na wiele placówek w różnych miejscach świata. Mówiłem im o literaturze i sztuce, często też prowokowałem dyskusje na tematy ogólne, filozoficzne i teologiczne, prezentowałem też swój punkt widzenia. Tam też miałem kontakty z niezwykłym człowiekiem ojcem doktorem Markiem Walkuszem – wieloletnim Mistrzem Nowicjatu. Po zakończeniu służby w Chełmszczonce, trafił on do Senegalu i właśnie przysłał mi maila, że wraca na stałe do Polski. Idąc rozmyślałem o tym okresie w moim życiu i w naturalny sposób nachodziły mnie myśli o Bogu, który stworzył to wszystko, tak różnorodne i wspaniałe, tak też nieustannie ze sobą walczące i próbujące utrzymać się na powierzchni istnienia. Moja refleksja kosmogoniczna zawsze ogarniała ogrom Stworzenia, od struktur najmniejszych do bezkresów kosmicznych, od wiotkich traw i zawieszonych na nich owadów, poprzez ptaki, do większych zwierząt i ludzi. Dostrzegałem też różnorodność kamieni i minerałów, drzew i krzewów, rosnących na polach
zbóż i traw na łąkach. Tutaj – w tych przestrzeniach – doszły jeszcze piękne drzewa owocowe w sadach i wielość faktur natury, które co chwilę zauważałem, utrwalałem je w formie zdjęć i rozkoszując się nimi. Droga jako happening, zakładała też specjalne zachowania natury artystycznej i niebawem nadarzyła się okazja. Najpierw jednak znalazłem kilka wielkich drzew i fotografowałem korę – pierwsze z nich to klon, a drugie to wybujała, gruba sosna, z charakterystyczną korą. Przypomniałem sobie klony z ulicy Szubińskiej w Bydgoszczy, gdzie się wychowałem i podobne sosny, rosnące w lesie, za naszym osiedlem. Przez wiele lat były one nacinane i zawieszano na nich specjalne naczynia, do których ściekała żywica. Tutaj drzewo było czyste, zdrowe i zachwycało swoim ogromem – mogło mieć może z dwadzieścia metrów. Dookoła słychać było wiele ptaków i wyodrębniałem niektóre głosy, szczególnie zięb i pleszek, a także sójek, gołębi grzywaczy i sikor. Nagle coś zaczęło chrobotać z drugiej strony pnia sosnowego, więc podążyłem w bok by zobaczyć co to takiego. Okazało się, że stosunkowo nisko, chodził głową w dół piękny kowalik – ptak rdzawo-niebieski, z czarną pręgą biegnącą na głowie przez oko, przypominający nieco małego dzięcioła, ale też mający piękniejszą, wiotką budowę ciała. Wiele godzin spędza na pniach drzew, po których biega z góry na dół i zbiera owady, a potem zanosi je młodym, do gniazda w naturalnej dziupli lub tej odziedziczonej po dzięciole. Uśmiechnąłem się, bo to jeden z piękniejszych polskich ptaków i próbowałem zrobić zdjęcie, ale niestety nie udało mi się, najpierw kowalik jakby bawił się ze mną i przesuwał się ku niewidocznej stronie pnia, a potem dość daleko odleciał. Na chwilę wszedłem do pobliskiego lasu, ale już wróciłem na drogę i podążyłem dalej. Przede mną pojawiło się pole wysokiej na dwa metry kukurydzy i to zachęciło mnie do podjęcia pierwszego „działania”. Wszedłem w powoli w areał – ostrożnie, by nie łamać roślin, zagłębiłem się w tej wspaniałej, zamkniętej przestrzeni. Byłem bytem pośród innych bytów, żywy
pośród żywych roślin, lekko pochylanych przez wiatr. Wyraźnie czułem, że mają one jakąś formę świadomości, rosnąc i krzewiąc się na ogromnej przestrzeni, tworzą kukurydziany świat, który dobrze znają owady i ptaki, pośród którego przemykają sarny i lisy, a czasem przejdzie stado warchlaków z maciorą. Stałem pośród kukurydzy i w tym momencie liczyło się owo stanie, bycie w jedności z roślinami. Patrzyłem na bliższe i na dalsze łodygi i zdumiewała mnie statyczność, a zarazem wahadłowa ruchliwość tych tworów, przyjmujących swoją konstrukcję i godzących się na bycie w wyznaczonym przez siewcę punkcie. W sumie ludzie niewiele różnią się od roślin – także „zasiani” w jednym miejscu, przywiązują się do tych przestrzeni i czasem niewiele udaje się im od nich oddalić. Nawet jeśli podróżują, latają za ocean, przemierzają dalekie szlaki, są stale mieszkańcami tej samej planety i poza nią nie wydostają się przez całe życie. Postałem w kukurydzy wiele minut, wsłuchałem się w szum wiatru, głosy ptaków, jakieś szelesty i chroboty, kontemplowałem upływ czasu, odmierzany przez tysiące zielonych wahadeł, wdychałem jasny zapach zieleni.
Po wyjściu z pola kukurydzy ruszyłem dalej w kierunku Chełmszczonki, Trzęsacza i Włok, przez cały czas fotografując i obserwując przyrodę. Zrobiłem sporo zdjęć owadów i roślin, a także co jakiś czas zatrzymywałem się przy ciekawych fakturach kory jarzębów i klonów. W krzakach dostrzegłem młodą sójkę, która szybko uciekła i nie pozwoliła utrwalić się przy pomocy mojej „cyfrówki”. Wiele też latało wokół mnie drobnicy ptasiej, przemykały synogarlice, sroki, gołębie grzywacze, trznadle, szczygły, gdzieś w zboże wbiegł lis, a w dali majaczyły zające, sarny i młode sarenki. Dochodząc do Domu Zgromadzenia Ducha Świętego zobaczyłem, że po drugiej stronie drogi leży ścięta ogromnych rozmiarów lipa.
Wcześniej widywałem ją z tarasu tego domu, a teraz zwalona odsłaniała swoje spróchniałe wnętrze. Wszedłem na nią i usiadłem na jednym z konarów, skupiając wzrok na pniu, na zeschłych liściach i połamanych gałęziach. To był ten moment, gdy zaczęło się moje drugie działanie – owo siedzenie na ściętym drzewie i kontemplowanie jego rozpadu, a zarazem nagłe bieganie myślą ku śmierci. Lipa mogła mieć ze sto lat, ale równie dobrze mogła być starsza, na co wskazywały odsłonięte przez piłę słoje. Tyle lat rosła w tej przestrzeni, opierała się wiatrom i deszczom, nigdy nie uderzył w nią piorun, choć zdarzały się przecież groźne burze. Myślałem o tym i słyszałem gdzieś w dali, gdzieś w sobie, muzykę Telemanna, której słucham w chwilach wolnych i podczas prac pisarskich. Po korze biegało wiele różnokolorowych owadów, a w próchnie przeciskały się jakieś nieznane mi białe robaki, na odłamanym konarze siedziała biedronka, a nieco dalej gramolił się chrabąszcz. Krążyło też w powietrzu wiele much, komarów, os i niewielkich motylków – ja siedziałem i myślałem o śmierci, kontemplowałem rozpad, tak tam realny, tak skończony i dopełniony w warkocie pił i w uderzeniach siekier. Człowiek przypomina drzewo, podobnie jak ono ma swoje arterie wewnętrzne i wyrostki z tułowia, które można porównywać z pniem. Żyje, filtruje płyny, wciąż opiera się siłom destrukcyjnym, stale odnawia swoją konstrukcję i każdą tkankę, a potem – jak ta lipa – nieuchronnie umiera, pada rażony chorobą, zabity przez innego człowieka, najczęściej w takiej chwili, gdy się tego nie spodziewa. Choćby był najsilniejszy i najbardziej sprawny, nadejdą kiedyś lata późne i stanie się strzępem dawnego siłacza. Zdrowie zacznie
szwankować, pojawią się choroby, zaczną niedobory, destrukcja zacznie się od środka i będzie coraz wyrazistsza na zewnątrz. Widać, że lipa, na której przysiadłem, też trawiona była przez liczne dolegliwości – miejscami nadgniła, oblepiona przez porosty i huby, miała niektóre konary zeschłe, pękała też od środka i gdyby nie ścięcie, prędzej czy później rozpadłaby się sama. Czym jest ten świat – myślałem – czy jest rzeczywistością realną, czy może mgiełką magnetyczną, którą przed nami rozpostarł nieznany demiurg. Popukałem w chropowatą korę i odczułem twardość, realną i dającą się wyodrębnić. Tylko czy było to doznanie we mnie, czy na zewnątrz mnie, czy ową twardość poczułem, bo ona istniała, czy może dlatego, że tak chciał jakiś byt wyższy, który stworzył i kontroluje wszystko. Dramatyczne przyspieszenia muzyki Telemanna, odtwarzanej z niewielkiego urządzenia, wietrzyk zaczynający wiać z zachodu i pojawiające się chmury – wszystko razem zdawało się być komentarzem dla moich myśli i dla samych siebie. Wyprostowałem się na powalonym pniu, stanąłem na nogi i z wysokości patrzyłem na pola, powoli, z ociąganiem zszedłem na ziemię, jeszcze poprzyglądałem się korze, próchnie, rozłamanym arteriom drzewnym i jawnym słojom i poszedłem dalej.
N.S. said,
2009/07/24 @ 21:51
Ładne zdjęcia:)