KARATEKA

Trzydzieści parę lat temu, przez dobrych kilka tygodni, chłopaków z naszego osiedla zajmowała historia Marka, który chciał być karateką. Zapisał się do sekcji, która trenowała w małej salce gimnastycznej, w centrum miasta. Widywaliśmy go, jak z niewielką torbą na ramieniu, niemal codziennie, wyruszał na trening. To był odłam szkoły Shotokan – specjalizującej się w walce nogami. Po jakimś czasie, gdy podwórkowa pozycja naszego kolegi nieco się poprawiła, zobaczyliśmy, że zaczął on też biegać na ćwiczenia do lasu. Latem i jesienią nie wywoływało to szerszych komentarzy, ale w prawdziwe osłupienie zostaliśmy wprawieni pewnego styczniowego ranka. To była siarczysta zima, z temperaturami poniżej dziesięciu stopni Celsjusza i lodowatym, zacinającym wiatrem. Psy nie chciały wychodzić na podwórko, a gdy już udawało się je zaciągnąć, piszczały i szybko chciały wracać do domów. Tego dnia Marek w rytualny sposób założył na gołe ciało białą karatekę, z dopiero co zdobytym, żółtym pasem, oznaczającym ósme kyu i w sfatygowanych trampkach ruszył ze swojego mieszkania do lasu. Rychu opowiadał, że widział go przez okno, jak wybiegł z klatki i nie zważając na śnieżycę, ruszył pędem do lasu. Resztę zdarzeń poznaliśmy po kilku dniach z relacji matki karateki, która żaliła się mojej mamie i załamywała ręce nad synem.

Marek szybko przebiegł puste osiedlowe chodniki, przeskoczył tory kolejowe i z nagą piersią pomknął ku najszerszemu traktowi leśnemu, prowadzącemu aż do Białych Błot. Po drodze cały czas wykonywał charakterystyczne ruchy rękoma, kopał pnie sosen, odłamywał kopnięciami suche gałęzie, co jakiś czas wykonywał długi skok w powietrzu i ćwiczył bojowe okrzyki:

           – Uuuuaaaaaa… uuuuaaaaaa…

Leśniczy, przemykający do domu skrajem zagajnika, opowiadał, że Marek wyglądał naprawdę groźnie, a okrzyki niosły się po całym lesie. Zające i lisy, sójki i dzięcioły spieprzały w panice ku dalszym rewirom. W pewnym momencie karateka stanął, zaczął  wolno wyprowadzać ciosy, w wystudiowany sposób podnosił nogę ku górze i zastygał w bezruchu. Ćwiczył też mimikę twarzy pomiędzy kolejnymi wrzaskami, raz to marszczył ją jak zdeptane sandały, innym razem podnosił ku górze brwi i wydawał z siebie okrzyk chińskiego mandaryna:

        – IIiiiiiiii… juuuu….. iIiiiiiiii… łeeee…

W końcu, zdjął trampki i na bosaka ruszył dalej, w szaleńczym pędzie przeskakiwał doły, robił bokiem gwiazdę, a nawet co jakiś czas wykonywał salto do przodu. Był naprawdę sprawny i niezwykle zmotywowany, leśniczy kiwał z uznaniem  głową i zza drzewa obserwował dalsze wyczyny chłopaka. Ten dobiegł do dużej górki śniegu, załadował w nią z pięćdziesiąt szybkich ciosów dłońmi i łokciami, a na koniec skopał ją bez litości. W pewnym momencie na śniegu pojawiły się plamki krwi i to był dla niego sygnał do odwrotu. Ucałował te czerwone znaki, dotknął prawą ręką żółtego pasa, wyciągnął z kieszeni czarną opaskę z jakimiś japońskimi literkami, obwiązał nią głowę, wyrównał na czole i ruszył z powrotem do domu. Dopiero w okolicach torów kolejowych z niesmakiem założył trampki i podążył przez osiedle.

Pogoda nieco się poprawiła i przechodnie patrzyli na niego z zainteresowaniem a zarazem z przerażeniem. Jego odsłonięta pierś miała już barwę fioletową, a krew na białym stroju i na niektórych częściach ciała, była znakiem jakiejś wielkiej batalii. Marek szybko wbiegł do domu, zrzucił karatekę, wskoczył do wanny i zaczął polewać się gorącą wodą. Ale wtedy stało się coś nieoczekiwanego, pewne miejsca ciała paliły niemiłosiernie, poczuł jakiś straszny przypływ gorąca i nieomal zemdlał. Szybko też pojawiły się potworne dreszcze i poprosił matkę by natychmiast przygotowała mu łóżko. Trząsł się jak galareta, gdy wyszedł z łazienki i przemknął do łóżka. Nawet pod grubą kołdrą jego ciałem targały dziwne drgawki, pojawił się rzęsisty pot i ból w klatce piersiowej. Jego rodzice nie czekali dłużej i zawezwali pogotowie. W międzyczasie zmierzyli mu gorączkę i okazało się, że temperatura jego ciała skoczyła do czterdziestu jeden stopni. Lekarz stwierdził zapalenie płuc, natychmiast zaaplikował mu zastrzyki, podał wapno, witaminy i zapisał serię silnych antybiotyków doustnych. Z wielkim trudem, po dwóch tygodniach, Marek zaczął wracać do zdrowia, choć odmrożenia i rany jątrzyły się jeszcze przez wiele dni. Tak skończyła się jego przygoda z karate, przestał chodzić na treningi, czasem tylko gdzieś jeździł na rowerze, grał w piłkę albo pływał w jeziorach i rzekach. Jego bojowy strój matka w końcu podarła na szmaty, a opaska z japońskimi literkami walała się jeszcze jakiś czas w szufladach chłopaka, aż w końcu została wymieniona na jakieś znaczki lub widokówki. Ze ściany pokoju zniknął też portret wielkiego prawodawcy szkoły Funakoshi, a na jego miejscu Marek umieścił zdjęcie Johna Lennona z Yoko Ono.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: